Vivien na osłodę. Czy więc... Larry jest zgorzkniały?

 

Ten nowy blogger jest... ach! okropny! Nie, nie, nie, ja wracam do maszyny do pisania i artykułów prasowych-papierowych, bo z tym się żyć nie da (a jak się uprzemy, to i bez tego będziemy szczęśliwi). Wiecie co? Znalazłam świetny gif  z "Lady Hamilton", który jest odbiciem lustrzanym mojej miny na to dziadostwo. I oczywiście, co, co? Nie! ja nie jestem głupia, by nie móc znaleźć na to sposobu - tego nie mogę tutaj dać, ni wkleić.
Jestem zła. 
Aż muszę sprawdzić, jakim to cudem pozostałe stare gify działają.
Wszystko działa.
Jeśli ktoś byłby słodki i uprzejmy i mi w tym pomógł, dziękować będę z całego serca. A teraz, zagniewana, przygaszona i fukająca na świat cały przystąpię do recenzji filmu, który widziałam miesiąc temu. 

LADY HAMILTON
1941
Vivien Leigh
Laurence Olivier
Gladys Cooper 

Pewnego dnia do Larry'ego telefonuje Alexander Korda (miły brytyjski jegomość filmy kręcący na Wyspach, później w Stanach Zjednoczonych, parę pierwszych filmów Vivien wyreżyserował) i pyta, czy zna Nelsona. Larry, jak i każda osoba w trakcie wojny ma ciężko, ale odbiera i od razu z lekka głupieje.
Korda pyta, czy zna Nelsona. "Czy znasz Nelsona?" - oto definicja witania się Kordy z Olivierem.
Larry drapie się po głowie i mówi, że chyba nie. To o jakiegoś jego znajomego chodziło najwidoczniej. Nie, nie zostali sobie przedstawieni.
A potem Korda do telefonu krzyczy: "On nie zna admirała Nelsona!"

Wzrok, którym pewnie Korda mierzył Oliviera na jego niewiedzę.

...więc i co, Hamilton też nie???

"Ach, o admirała ci chodzi! - odetchnął z ulgą Laurence. - Dlaczego nie mówisz wyraźnie? Skąd ci przyszedł Nelson do głowy?
- Myślę o filmie... Nelson i lady Hamilton. Dzieje tej pary kochanków na bardzo szerokim tle historycznym. Ty byś zagrał Nelsona, zgoda? Taki filmy to może być świetna propaganda. Bardzo to potrzebne."

~ fragment książki "Olivierowie" 
(szczęśliwa jej posiadaczka to ja)

Warto też i dodać, że Laurence'owi słowo "propaganda" się nie podoba. Oto więc, jak reżyser łagodzi jego niechęć: skoro propaganda w ustach Oliviera ma dla ludzi gorzki posmak, to na osłodę wezmą Vivien Leigh do roli Emmy Hamilton z domu Lyon. 
Ale Olivier trochę jęczy i trochę mu to nie pasuje - jest wojna, świat potrzebuje go teraz bardziej jako żołnierza, nie artystę. Gdy to horrendum dobiegnie końca, będzie mógł kręcić i grać bez przerwy. Lecz jak widać po dziś dzień obraz ruchomy ma największe oddziaływanie na wszystko dokoła, toteż "Lady Hamilton" (coś bardziej podoba mi się tytuł oryginalny "That Hamilton Woman", brzmi to jad gadanie takich dewotek i plotkujących przez cały czas, co nadaje dziełu też charakter z lekka ironiczny) będzie pasowała do nastroju światowego jak ulał. 
"Lady Hamilton" wraz z "Zagranicznym korespondentem" i "Dyktatorem" zostały nazwane filmem, które "zdają się przygotowywać Amerykanów do wojny". Stał się, jak widać tak amerykański, że Winston Churchill był jego ulubionym - widział go ponad trzydzieści razy!

Prócz romansu (prawdziwego i jak skrzętnie w bibliotekach ukrytego! Romans Horatio Nelsona i Emmy Hamilton to jedna z piękniejszych prawdziwych historii romantycznych, a tak mało znana w kręgu młodego pokolenia... aż przyszła mi taka oczywista myśl, że i Emma, i Horatio kiedyś byli młodzi... jak się zachowywali? Co myśleli? Obawiali się przyszłości? Jest tyle postaci, które chciałabym znać...) w filmie skupiono się na wydarzeniu roku 1805, mianowicie bitwie pod Trafalgarem. Acz smaczek miłosny jest zaznaczony we wszystkim i przez to, że film nie ukazuje  osób państwowo ważnych - nieważne, czy przywódców, dyktatorów, kapitanów, - zrównanych z bóstwami, a ludzi, to wzrusza i nie pozwala o sobie zapomnieć.


Tak ubrana jest szczęśliwa Emma, która nic a nic nie przypuszcza, że jej wizyta w Neapolu zawróci w głowie admirała. Jest ona tam bliską znajomą królowej Marii Karoliny i, będąc żoną o wiele starszego od siebie brytyjskiego ambasadora wita Horatio Nelsona, powracającego z wygranej z Francją.
Gdy wszystko się kończy (jaki wielki romans się nie rozpada, gubi w natłoku pragnień?) nie przypomina damy z obrazu - a ten też w filmie jest, świetna reprodukcja oryginału, tylko z rysami pani Laurence'owej. 



Po lewej Emma pędzla pędzla George'a Romneya, po lewej pani Olivier.

Biedna, zgubiona we francuskim mieście przywołuje wspomnienia, już nigdy wspaniałą, najpiękniejszą "tą Hamilton" nie czując. W filmie losy jej się ucinają, w historii prawdziwej nic nie umyka - Emma po śmierci Nelsona (zginął w sławetnej bitwie pod Trafalgarem 21 października 1805 roku) znalazła ukojenie w wydawaniu pieniędzy i hazardzie, to wepchnęło ślicznotkę w zbyt głęboką dziurę ubóstwa i zmarła, osieracając czternastoletnią córkę jej i kochanka. 
Zajmijmy się jednak bóstwem ekranowym, Vivian Mary Hurtley, późniejszą wspaniałą i jedyną w całym Hollywood teatralnie wrażliwą i niesamowicie pracowitą Angielką. Wszak od filmowej bohaterki była tylko o trzy lata starsza, gdy odeszła, ale sportretowała ją wybitnie. Jako Scarlett chytra i chłodna, to w roli lady Hamilton tryska dobrym, szczerym humorem. Ćwierka po włosku i francusku, akcent ma po prostu tres bel! Kocha Oliviera na ekranie, jak na co dzień. Pasują do siebie... oni zawsze byli sobie pisani. Małżeństwo może nie zawsze portretuje dobrze zakochanych bohaterów - czasem jest zbyt wylewne, innym razem zbyt sztywne, jakoby bali się ukazać płomienie namiętności (a to lepiej pokazać naprawdę dobrze, by nie skazać się na pośmiewisko). Ale oni, angielska para, nie mniej ważna od królewskiej? 

Kolorowi, bo wciąż żywi. 

Ach, czemuż te suknie Emmy, wedle mody sentymentalno-romantycznej nie uwieczniono w jej ulubionych barwach, a filmowej czerni i bieli? Co, Korda nie mógł podpisać umowy z Technicolorem?



Z filmową mateczką, Sarą Allgood. 
Vivien już panią Allgood spotkała przy kręceniu "Burzy w szklance wody" 1937, filmie o iście brytyjskim humorze, który mi nie spasował.

Bale, spotkania, gry - Emma to ucieleśnienie dobrego ducha.
Widziałabym Viviankę w roli Marii Antoniny, toż na zdjęciu panier!
Szwajcarski ich projektant, Rene Hubert stosował piękne materiały! Jeszcze pracował z Larrym na planie "Rozwodu lady X" 1939, w którym to filmie miał świetnego kroju garnitur ♥

Ja... jak wiecie z wpisu poprzedniego coś Laurence'a bardziej lubię niż powinnam, ale to właśnie też dla niego (ostatnio to oglądam i czytam coś dla postaci męskich, to się zwie dojrzewanie) obejrzałam "Lady Hamilton". Chłodny, stanowczy, opanowany, jego postacie to lubią, acz ma się czym innym wybitny aktor chwalić. Rola Nelsona musiała stanowić chwilowy, piękny trans. W końcu to wspomnienie człowieka, który kiedyś na tej ziemi był, czerpał z jej zasobów, był jej chwalebną częścią. Dla mnie wcielanie się w postacie zapisanych na kartach historii to niesamowita podróż w czasie. Oni, Larry i Vivienka podróżowali nieraz - sztuki "Szekspira", inne wielkie teatralne dzieła, a na ekranie moc filmów kostiumowych i historycznych. Taki artysta ma żelazną duszę, umiejąc odnaleźć się w każdej z tych postaci i - co najważniejsze - jej nie powielić, a odkryć ją na nowo, zaprosić do stolika na poranną kawę i poznać na nowo jej wnętrze.
Larry i Vivien, czuli w swej miłości ciągną za sobą tłumy, właśnie takich transów szukających. By raz, drugi, trzeci ich lepiej poznać.

Ona słodka...

...i on wcale niezgorzkniały.

Co miłość Emmy i Horatio przekreślało? Fakt, że oboje w związkach małżeńskich. Im to nie przeszkodziło; mimo, że nigdy się nie pobrali, żyli razem w domku na przedmieściach Londynu, narażając się na plotki. To ich jednak nie ruszyło. 
Jest książka Aleksandra Dumasa-ojca "Lady Hamilton". Ja, kiedy tylko skończę pewne dwa dzieła (tak z trzy, pięć lat jeszcze zejdzie - to dlatego postów nie było) to zasięgnę po prawdę literacką... chcę widzieć przynajmniej fragment tego, co Dumas opisał.


Jak widzicie, ja lupy nie przystawiam do każdej niteczki sukieneczki, ale przypomnę panią Gladys Cooper, czyli Frances "Fanny" Nelson z domu Nisbet, żonie admirała, którego go przypominała raczej matkę niż żonę (aktorka w latach swej kariery często towarzyszyła głównym postaciom jako matka, opiekunka). Oziębła w stosunku do nowej sympatii męża nie czuje się dobrze. Małżeństwo rozpada się, acz pasierb Nelsona służył w jego jednostce i przy okazji życie mu uratował, czyli aż tacy Nisbetowie źli nie byli. 

Raz myślałam - co mnie naprowadziło, nie wiem - że trwa ten film trzy godziny. Dlatego to ponad rok (tak z dwa lata, jak przypominam sobie) czekałam na dzień, wolną chwilę, gdy spożytkuję odpowiednio ten czas. I w roku szkolnym znalazłam jeden taki dzień, obejrzałam i nagle ostatnia kwestia lady Hamilton... kończy ten wizualnie wybitny film! Aż mną wstrząsnęło, naprawdę!... choć, zgodnie z założeniami Vivien w tym filmie miała być osłodą, cukierkiem o dobrym nadzieniu i opakowanym w błyszczące sreberko, urokliwość sama w sobie, a nie biedna, rozerwana na strzępy pani Lyon-Hamilton, z której szare widmo pod koniec życia zostało...

...najpiękniejsza "ta Hamilton"?

Komentarze

  1. Specjalnie czekałam na jakiś wolniejszy dzień, żeby móc na spokojnie przeczytać nowy post (tak! nowy! nareszcie!) i nie uronić ani słówka. Nie wiem, dlaczego tak dobrze czyta mi się recenzje filmów, których nigdy nie oglądałam, ani oglądać specjalnie nie planuję, ale tak jest ;) Warto chyba czasem oderwać się od rutyny i poznać coś nowego (choć szczerze przyznaję, że wcale lepsza od Larry'ego się nie okazałam i pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, gdy przeczytałam nazwisko Nelsona to "Nelson? Jak ta angielska herbata?" ;) ).
    Jak zwykle Vivien i Larry (nie widzę śladów zgorzknienia) cudowni, kostiumy całkowicie mnie oczarowały i zupełnie zgadzam się z opinią, że dopłacić trochę Technicolorowi by nie zaszkodziło. Po zastanowieniu żal mi jednak trochę Fanny. Wielka miłość wielką miłością, niezmiernie piękna jest na ekranie, jednak myślę, że to wielki cios dla kobiety, gdy jej mężczyzna, który jeszcze niedawno przyrzekał jej wierność i wieczną miłość, który powtarzał jej, że piękniejszej od niej nie ma na świecie, nagle zwraca atencję ku innej.
    Co do Larry'ego - nie trudno zauważyć, że coś więcej go lubisz, niż pozostałych, ale kto nie ma swojego jedynego aktora/ bohatera książkowego, którego lubi nieco za bardzo? ;)
    Nowy blogger rzeczywiście jest okropny, głupieję wrzucając każdy kolejny post i zastanawiając się, gdzie u licha podziała się przycisk "wklej obraz". Maszynę do pisania polecam jak najbardziej - wygodna i niezawodna (tylko zanim się człowiek przestawi na inną klawiaturę...). A próbowałaś może zapisywać ten gif na dysku i dopiero potem wklejać?
    Post, jak zwykle, ciekawy, przyjemnie rozwlekły i niepozbawiony wstawek sarkastyczno-humorystycznych w momentach kluczowych ;)
    Pozdrawiam i czekam na kolejną recenzję (tradycyjnie)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja zaczynałam się obawiać, że wpis ten jest zbyt gorzki i pretensjonalny, toteż komentarzy nie było... ale to moje widzi-mi-się, jak sądzę. :) Dlaczego tak dobrze Ci się to czyta? Może z chęci poznania czegoś, co Cię wcześniej nie interesowało. Często tak jest i powiem jeszcze, że to nas kształci. Właśnie, to jest odejście od rutyny. Bowiem ile można ciągnąć to samo?
      Nelson? To taka herbata? Pierwsze słyszę!
      Nie, co Wy, świecie, Larry nigdy gorzki nie był! Ach, tylko tego Technicolora brakowało... po prostu ja Ci mówię, że gdybym była w tamtych czasach na ich poziomie materialnym i artystycznym, to wybłagałabym o ten kolor... choć z pieniędzmi było wtedy, jak wiemy ciężko.
      Też zastanawia mnie takie postępowanie. Mężczyźni to płeć nie mniej przewrotna od kobiet, właśnie ich zmienności czasem nie znosi się bardziej od kobiecej. Wtedy, należy o tym pamiętać trudno było powiedzieć żonie, tej najpiękniejszej do czasu, że zainteresowano się inną... tedy ideał kościelny, w tym światowy niszczono.
      Maszynę do pisania mam, oryginalną, rodzinną z lat 30., piszę, cieszę się z tego niesamowicie! A ta klawiatura to nic trudnego, to wina tych komputerów, że mają tak to pomieszane.
      Gify już rozgryzłam... zapraszam do nowej recenzji :)
      Dziękuję, pozdrawiam!

      Usuń
    2. Naprawdę nigdy nie słyszałaś o herbacie Lorda Nelsona? ;)
      Co do maszyny, chyba rzeczywiście masz rację, komputery wszystko zupełnie pomieszały, a co gorsza wciągnęły w otchłań wirtualnego świata.
      Cieszę się, że z gifami dałaś sobie radę, a do nowej recenzji z przyjemnością zaglądnę, jak tylko dopadnę więcej wolnego czasu (z czym ostatnio u mnie krucho...) :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Brat Larry

After all tomorrow is another day