Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2020

Ty się z Rudim nie równa

Obraz
Bo z pierwszymi obrazami kolorowymi jest taka oto sprawa, że w całej swojej krasie i piękności (a ponad przecie trzydzieści lat oglądano nie tylko, że czarno-białe , a granatowe, zielone, fioletowe i nawet żółte filmy) gdzieś tam spychają główny wątek na bok. To barwna scenografia, wspaniałe kostiumy, wnętrza i uroda artystów przykuwa uwagę. Nie dziwię się, sama po wielu seansach jestem w dziwnym, acz ciekawym transie, wręcz oślepiona intensywnością kolorów. One się czymś innym rządzą niż wyuczone (takie czystoszkolne nauczenie jest sztuczne!) kwestie i ruchy. Pozwalając filmowi żyć ... ...co jednak nie zmienia faktu, jak uwielbiam filmy czarno-białe (żółte też mogą być; taki jeden obejrzałam w urodziny, no z Rudim, jakżeby inaczej). Ten "czarno-biały", o którym zaraz będzie mowa to nic innego jak pierwsza wersja tego u góry. Tę pierwszą wersję oglądałam ją cztery razy (w ciągu jednego tygodnia trzy ) i pomimo jej naiwności, przewidywalności i prostocie (rok 1

Do tanga trzeba Valentino!

Obraz
Marzy mi się zostać tak przywitaną... Panu Ibanezowi chyba na popularności swoich powieści w XXI wieku nie zależy (ha, zmarł w 1928 roku), bowiem nigdzie nie da się dostać (jestem osobą niesamowicie kapryśną) wydania "Czterech jeźdźców Apokalipsy" czy "Krwi na piasku" (och, jaki wspaniały, wspaniały był Rudi w ekranizacji! Napisałabym o tym filmie już wcześniej, ale znając siebie zbyt dobrze przypuszczam, że prędzej temat tej strony przyprawiłby Was o wielki ból głowy, zwany u mnie w domu valentinomanią) z Valentino na okładce - a mam już " Czarnego Orła ", "Szejka" i wielką chrapkę na "Monsieur Beaucaire'a", co jednak kosztuje ("Czarny Orzeł/Dubrowski" kosztował tylko 10 zł... i bez trzydziestu stron, ale o tym dowiedziałam się w trakcie czytania. Sprzedawca chyba podejrzewał, że następnie książka wpadnie w ręce młódki ZADURZONEJ w panu na okładce, więc wyrwał strony właśnie opisujące spotkania rosyjskiej uczennicy

Bo to wojna secesyjna, generale

Obraz
Memu ulubieńcowi nie udało się niestety zobaczyć tego filmu, ale głównego aktora spotkać jak najbardziej! Stało się to na przyjęciu wydanym na cześć artystów wytwórni United Artists powołaną przez pionierów sztuki filmowej - Charliego Chaplina, Douglasa Fairbanksa (byli przyjaciółmi) i jego żony (już raczej tylko ulubienicy Ameryki niż Chaplina) Mary Pickford. Para wizytowała krótko po ślubie w Warszawie, był to rok 1926 i hotel Bristol: A oto wielcy artyści prawdopodobnie w 1926 roku, wszyscy podpisani: Z Chaplinem i Fairbanksem Valentino miał wiele zdjęć i możemy je oglądać na co dzień... czy został też osobiście sfotografowany z Keatonem? Może tak, ale jak na nieszczęście zdjęcia się zgubiły... Kto to wie... ale przynajmniej jest to u góry, więc panowie na pewno uścisnęli sobie dłonie i - bardziej w przypadku gwiazd upitych sławą, a niestety Buster spędzał lata w szpitalu psychiatrycznym, bądź mniej w przypadku ludzi rozsądnych łypnęli z zazdrością na drugiego.

Goodbye, Old Hollywood...

Obraz
Przyszło Olivii de Havilland żyć długo, całe 104 lata i 24 dni. I... podczas tego długiego, owocnego życia poznała wspaniałych ludzi. Zagrała w dochodowych produkcjach. Śmiała się z Errolem Flynnem. Uśmiechała się do Vivien Leigh. Znała osobiście tyle... tyle już zapomnianych, wielkich nazwisk. Robiła wrażenie sympatycznej, ułożonej i bardzo miłej. Ona... ona i Kirk Douglas odeszli w tym roku, Douglasowi brakowało ośmiu miesięcy do 104 lat. A miałam na tamtym blogu o nich pisać jako jedynych dwóch żyjących artystach Złotego Hollywood... Po prostu mi bardzo smutno, a winnam się cieszyć, że żyli. Przepraszam. Brakuje mi tamtego czasu. Trochę popłakałam. Aj, zbyt dużo narzekam. Tutaj przynajmniej jest uśmiechnięta i szczęśliwa. Oby było jej tam, na Górze również dobrze. OLIVIA MARY DE HAVILLAND 1 VII 1916 - 25 VII 2020 Po prawej, w środku Errol Flynn, po lewej Rosalind Russell. I Richard Burton. Z siostrą po prawej, też ak

Vilma o Rudim w trzech słowach

Obraz
Wszystko, co we mnie mądrego i ułożonego na miejscu było, rozpłynęło się podczas lektury biografii Jego Majestatu Ekranowej Niemej Miłości i do teraz dryfuje między rozumem a sercem, a ja zaczynam bełkotać, gdy o nim wspominam. Przepraszam za to gloryfikowanie. To dziwaczne spotkanie z osobą tak długo już nieżyjącą wybudziło we mnie kobietę, która już nie powinna być sama. I potwierdziło już na wieki, wieków, że właśnie kogoś podobnego szukam. Z pozoru zwykły, niczym niewyróżniający się Włoch przebył długą drogę z rodzimego miasta do raczkujących wytwórni amerykańskich i umiejąc w namiętny takt sunąć na parkiecie z zawieszoną na sobie partnerką z dnia na dzień stał się wzorem kuszącego, obcego piękna, nigdy dotąd niewspominanego. Obcokrajowcy, ci z ciemniejszą karnacją, pasowali do końca lat dziesiątych XX wieku tylko i wyłącznie do ról bandytów. Rodolfo Guglielmi mógł być kolejnym czarnym typem. Jednakże to nie był jego cel. Rozsławiła go June Mathis, jedna z pierwszy